Trawers wybrzeża (skitury)

22 – 24.01.2010

Uczestnicy: Ewa Wójcik (KKTJ), Karolina Filipczak (STJ KW Kraków), Emanuel Lis (SW), Mateusz Golicz (RKG)

Oj, ile było się trzeba najeździć żeby ten wyjazd doszedł do skutku. Najpierw spotkaliśmy się we wtorek w Krakowie, żeby "omówić szczegóły" - dodam, że przy pysznym raclette. Zorganizowaliśmy dla wszystkich sprzęt i przejrzeliśmy rozkłady jazdy w Internecie. Konkluzja: jeśli chcemy się zmieścić w trzech dniach, na publiczny transport nie mamy co liczyć.

Zaczynamy więc o 00:20 w piątek - na dworcu PKP we Wrocławiu odbieram z pociągu dziewczyny. Dalej autem przez Poznań do Słupska - gdzie o 06:30 jesteśmy umówieni z Emu. W Słupsku zostawiamy vana Emu i jedziemy do Ustki. Nawigacja satelitarna na azymut 0 st. wyprowadza nas do Domu Wczasowo-Sanatoryjnego PERŁA. Co ciekawe, trwa turnus i po krótkich negocjacjach na recepcji, udaje się nam załapać na śniadanie z wczasowiczami na stołówce. Bezcenne.

Senna atmosfera wczasów nad morzem udziela się nam i wyruszamy dopiero ok. 12:30 (piątek). Schodki na plażę za ośrodkiem są nieczynne, zjazd z wydm wygląda na bardzo trudny (powaga!), więc z początku idziemy lasem, widząc Bałtyk gdzieś za drzewami. Puma i Emu swój dobytek ciągną w saniach a'la Marek Kamiński. Wygląda na to, że taki system oszczędza kolana, za to kasuje kręgosłup. Po godzinie docieramy w końcu do plaży i następuje długa przerwa na przywitanie się z wielką wodą. Przed wyjazdem nasz informator z Pomorza mówił obrazowo o "zaspach do dwóch metrów", ale sama plaża okazuje się być pokryta cienką warstwą śniegu i z pewnością bez nart poruszalibyśmy się szybciej.

Dreptamy sobie plażą do zmroku, a nawet dalej. Pogoda dopisała, przez większość czasu, a także przez następne dni towarzyszyło nam momentami tylko lekko przychmurzone niebo i delikatne wiatry. Zachody słońca nad morzem i takie tam. Mróz na poziomie kilkunastu stopni staraliśmy się traktować jako atrakcję, a nie przeciwność losu. Mała niespodzianka spotyka nas w Rowach, gdzie musimy obchodzić dookoła port z zamarzniętymi kutrami ("tego nie było, chyba jakoś niedawno musieli zbudować" - Puma). Za Rowami znajdujemy miejsce na nocleg w zagajniku, rozkładamy nasze dwa namioty i po sytej kolacji kładziemy się spać. Tak ogólnie rzecz biorąc, po zmroku zrobiło się Zimno. Nie wiem konkretnie jak zimno, co najmniej minus fafnaście (według prognoz, -15). Mam świadomość że teorie na ten temat są różne, ale ja wszedłem do śpiwora tak jak stałem (koszulka, polarek, kurtka na wiatr, puchówka), może popełniłem błąd. Karoli z kolei zepsuła się mata samopompująca. O świcie budzi nas delirka. Pijemy herbatkę, no nic, jakoś dotrwamy - ale która tak właściwie jest godzina? Oszsz... Jaki tam świt... dopiero pierwsza w nocy!...

Ostatecznie najlepszym sposobem na mróz okazuje się być mieszany zespół. Na szczęście mamy optymalną konfigurację. Rano bardzo trudno wychodzi się ze śpiworów, ale tłumaczymy sobie, że odsypiamy przecież podróż. Benzyna schodzi jak woda, myślałem że wziąłem dużo, ale teraz nie wygląda to dobrze. Śniadanie na ciepło (pyszna kaszka!), topienie śniegu, cztery termosy wrzątku... Przynajmniej tyle, że jest słońce dzięki któremu udaje się nam pozbyć szronu ze śpiworów. Emu po namyśle troczy narty do sanek (totalnie oblodził sobie foki), Karola po zapoznaniu się ze stanem swoich goleni pakuje deski na plecak. Na nartach zostaję ja i Puma. Butów nie braliśmy, więc Emu i Karola dreptają w skorupach. Pomysł z zabraniem nart forsowałem głównie ja - ekipa okazuje mi jednak dużą grzeczność i konsekwentnie twierdzi, że dobrze się bawi.

Przez cały drugi dzień wędrujemy plażą przez Słowiński Park Narodowy. Jest rześko. Wędrówka wybrzeżem jest dość osobliwa, przynajmniej dla kogoś kto nie jest szczególnym entuzjastą morza (np. mnie). Trudno o jakieś pośrednie cele (granica lasu, rozwidlenie ścieżki, zmiana charakteru terenu?). Widoczne w oddali cyple są jednak dużo odleglejsze niż to się wydaje na pierwszy rzut oka. Napotkany z "rana" człowiek wspomina coś o latarni, do której rzekomo mieliśmy dotrzeć za godzinę. Światło latarni dostrzegamy dopiero po zmroku. Co niektórzy z nas w poniedziałek rano mieli zamiar być w pracy, także porzucamy śmiały plan dotarcia do Łeby i kolejny biwak odbywamy w głębi lądu - tzn. ok. 200 m w linii prostej od Bałtyku, w okolicach Czołpina.

Kontynentalna zima jak wiadomo, jest ostrzejsza. Zdaniem funkcjonariuszy policji przybyłych na miejsce nazajutrz, w nocy było -20. Tym razem byliśmy jednak lepiej przygotowani, także psychicznie. Rozbiliśmy się przy (nieczynnym oczywiście) budynku, a wieczorem zrobiliśmy jeszcze małą, acz gorącą imprezę taneczną. Może dzięki temu spało się dużo lepiej niż poprzednio.

W niedzielę rano kierujemy się w stronę Tatr - a na początek przynajmniej do Smołdzina, przez las, szlakiem obok jeziora Dołgiego. Spotykamy ludzi, potem samochody, a na koniec odśnieżoną drogę. Po drodze robimy przymusową operację Karoli, która uparła się iść na nartach. Leczenie przebiegało zarówno objawowo (smarowanie Voltarenem), jak i przyczynowo (odebranie nart siłą). Smołdzino okazuje się być bliżej niż przypuszczaliśmy, a na dodatek na przystanku rozkład powiada, że autobus mamy za pół godzinki - super. Jest jeszcze bardzo wcześnie (16:00), zatem po drodze używamy pozostałej w moim telefonie baterii do zapoznania się z bazą gastronomiczną w Słupsku. Porzucamy bagaże i dziewczyny na dworcu PKP (dziwne, ludzie chyba rzadko widują tu czekany...), wracamy z Emu po auto do Ustki i kończymy nasz wyjazd ucztą w restauracji japońskiej "SAKE". Jeszcze tylko dziewięć godzin jazdy po naszych drogach (i jak tu kochać swój kraj...) - i ok. 5:00am w poniedziałek jesteśmy w Krakowie.

Mateusz Golicz

Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2010/baltyk

Źródło: http://nocek.pl